piątek, 8 maja 2015

Mama rzuca pracę

Ustalmy jedną rzecz. Rodzina jest najważniejsza. I kropka.

Dokładnie pierwszego kwietnia, w prima-aprilis rozpoczęła się moja przygoda z pracą. Po długim czasie bezrobocia (ciąża i 8,5 miesiąca opieki nad Skrzatem), mama postanowiła pójść zarabiać. I poszła. Praca, na zleceniu. Oh! Czas nienormowany. ZUS odprowadzany od marnej kwoty. Około 50 godziny tygodniowo poza domem. Do pracy dojeżdżałam, więc 2-3 godziny trzeba doliczyć na dojazd. A w pracy spędzałam nawet dziesięć godzin, od 9 do 19.

Wytrzymałam 28 dni.

W ostatnią środę, na porannym zebraniu, powiedziałam sobie DOŚĆ. Wtedy jeszcze cichutko, w myślach. Ale ta myśl wybrzmiewała we mnie coraz głośniej i głośniej. "Chcesz wrócić do syna, do męża, do domu. Chcesz w końcu nie zaciskać zębów ze stresu, nie rwać włosów z głowy. Chcesz zjeść normalny obiad." Nie zaprzeczę. Chciałam.

Następnego dnia myśl zwerbalizowałam. Poszłam do szefowej i powiedziałam: Wysiadam.

Cóż. Zaskoczenie spore. Bo: szkoda, bo niezła jesteś, bo zarabiać będziesz więcej, to kwestia czasu, bo dziecko nie jest wymówką, bo to, bo tamto. A ja miałam serdecznie dość.

I dzisiaj, kiedy zaniosłam na pożegnanie ciasto, zrobiło mi się smutno. Kiedy popatrzyłam na znajomych, na te fajne, uśmiechnięte twarze - zrobiło mi się tak po ludzku smutno. Bo, kurczę, zżyłam się z nimi. Polubiłam ich. Już przecież umawialiśmy się na piwo (mimo, że nie piję bo karmię piersią), na zdjęcia, na spacer, na kawę. A tu taki klops.

Teraz, gdy już jestem w domu i kurz - jakby nie było - rozstania - opadł myślę sobie, że dobrze zrobiłam. Odżyje moja rodzina, odżyję ja. A praca... znajdzie innego jelenia, który będzie harował na zleceniu jak na etacie. Jestem tego pewna. Znajomi przecież nie wylatują na księżyc. 

Tymczasem ja... spokojnie popatrzę jak zielenieje trawa, jak kwitną bzy, jak świeci słońce. Pokażę synowi stokrotki u babci w ogrodzie, pójdziemy razem na tory, dotkniemy listków mieniącej się w słońcu brzozy. I już niedługo powąchamy pierwsze róże.

I co? Nie było warto?

Lejdi

1 komentarz:

  1. Trzeba znać swoje cele i granice własnej wytrzymałości :) Ja tak naprawdę dopiero jak Klusek miał jakieś trzy latka zatęskiniłam za życiem poza dzieckiem. Dla każdego pewnie przychodzi jego pora:)

    OdpowiedzUsuń