niedziela, 19 lipca 2015

Rok minął


Dokładnie rok temu, 18 lipca, w piątek, stękałam z bólu i chodziłam po domu jak najęta, to do kuchni, to do pokoju. Szybciutko wydychałam powietrze gdy skurcze lapały. Od samego rana, od pierwszego skurczu skrzętnie zapisywałam długość i moc skurczów i czas przerw między nimi.

Rano jeszcze pojechałam do Lidla, kupiłam maszynkę do strzyżenia psów. Potem u mamy zrobiłyśmy z niej pożytek i bawiłyśmy się w psiego fryzjera. Eksperymentalnym obiektem była Molka, mały, wrednawy psiak. Strzygłam, a skurcze łapały. To mocniej, to słabiej.

Wróciłam do domu. Odkurzyłam. Stwierdziłam, że może warto złożyć łóżeczko, bo te skurcze coraz silniejsze. Materac się dokupi. Może skurcze przejdą. Jutro. Tak.

Kolacja, kąpiel. Relax. Skurcze co 5 minut. Czop nie odchodził. Wody też nie.
 
Pamiętam jak dziś, jak około godziny 22.00 stałam i patrzyłam na spakowaną torbę i myślałam: nie, jeszcze nie; jeszcze poczekam. Naiwnie oczekiwałam na odejście wód płodowych. Rozmawiałam z przyjaciółką na fejsie i śmiałam się, że zanim pojadę na trakt porodowy, muszę przed porodem zrobić makijaż, paznokcie umalować chociaż, a zaraz potem skarżyłam się na mocne skurcze. 

Dokładnie rok temu około 23 zdecydowałam, że jedziemy na porodówkę, przecież tylko mnie zbadają, może zrobią KTG, mąż jeszcze wróci do domu, a ja zostanę ewentualnie, bo dzień wcześniej KTG mówiło, że na Jasia jeszcze nie czas. Dokładnie rok temu, no, za 3, 5 godziny będzie ROK, na oczy ujrzałam swojego pierworodnego. Taki był malutki, szczuplutki, brzydziutki. Taki pomarszczony i wymoczony. Najpiękniejsze dziecko na świecie!

Lejdi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz